Uniwersytet Gracza Nr 51

uniwersytet

Jak nie zostać na dnie, albo krótki kurs historii submaryny.

Okręty podwodne na dobrą sprawę zaczęły się przed I wojną światową, jednak z jakiegoś powodu tamte czasy jak na razie nie doczekały się żadnego symulatora. Nie ruszając się od klawiatury powalczyć można dopiero w czasach o ponad dwadzieścia lat późniejszych i… w czasach nam współczesnych. Żadnych etapów pośrednich nie przewidziano, ani nie stwierdzono. Ma to zresztą swoiste uzasadnienie w ewolucji, jaką przeszły okręty podwodne w swoich dziejach. Zanim jednak o niej -kilka słów na temat środowiska, w którym operują.

Woda jest ciężka, lepka i nieściśliwa. Te jej trzy, czysto fizyczne, cechy powodują, że woda stawia znacznie większy opór w czasie ruchu niż powietrze i że na zanurzone w niej ciała działa ciśnienie tym większe, im głębiej się zanurkuje. Dodatkowo pod wodą nie da się używać wzroku, jako że nawet w najczystszej wodzie, używanej w laboratorium, widoczność nie przekracza kilkudziesięciu metrów, w morzu pełnym zawiesin, zanieczyszczeń i żyjątek widoczność zazwyczaj spada do kilku, kilkunastu metrów. W efekcie nie sposób przenieść przyzwyczajeń i sposobu myślenia z powierzchni do tego, co dzieje się bliżej dna.

W czasie II wojny światowej, a także wcześniej, okręty podwodne lepiej było określać mianem jednostek nawodnych z możliwością dania nurka. Powód był jeden, bardzo podstawowy: brak było dobrego źródła energii niezależnego od tlenu z powietrza. Okręty podwodne napędzane więc były silnikami wysokoprężnymi i spędzały większość czasu na powierzchni. Żęby móc pływać po powierzchni trzeba mieć odpowiednią konstrukcję, kształt kadłuba, falochron i relingi, stawiające spory opór kiedy już wreszcie cały pokład pokryje woda. Ten spory opór, w połączeniu ze stosunkowo niewielką ilością energii jaką dawało się zmagazynować w akumulatorach powodowały, że pod wodą można było spędzić najwyżej kilkanaście godzin i przemieścić się na odległość kilkudziesięciu mil, pod warunkiem płynięcia bardzo wolno (opór rośnie bodajże z sześcianem prędkości!)

Takie możliwości wymuszały taktykę walki, polegającą na znajdowaniu przeciwnika, płynięciu po powierzchni do momentu, w którym udało się znaleźć mu na drodze, dawaniu nurka i czekaniu na okazję do odpalenia torped. W szczególnych okolicznościach dawało się podpełznąć do celu, ale był to raczej wyjątek potwie-dzający regułę, niż podstawowy sposób działania.

Sytuacja zmieniła się w latach pięćdziesiątych za sprawą dwóch wynalazków. Pierwszym był reaktor atomowy, praktycznie niewyczerpane źródło energii, który uniezależnił wreszcie napęd od tlenu atmosferycznego (dysponując odpowiednią ilością energii elektrycznej można bez problemu wyprodukować tlen dla załogi) i umożliwił przebywanie głównie pod wodą. Drugi wynalazek to kadłub typu Albacore (od nazwy pierwszego okrętu o tym kształcie) – w odróżnieniu od wcześniejszych, długich i wąskich, kadłub Albacore jest stosunkowo krótki i pękaty, przypominający łzę. Jak się okazało podczas testów, taki kształt kadłuba stawia znacznie mniejszy opór i zapewnia okrętowi znacznie większą zwrotność niż klasyczny. Teraz, kiedy okręt nie musiał już wypływać co chwila na powierzchnię, można już było zrezygnować ze wszystkich zbędnych elementów na jego pokładzie, tworząc po prostu obłe cygaro z mostkiem (kształt łzy zarzucono, jako zbyt skomplikowany konstrukcyjnie).

Pływanie pod wodą ma pewną rzadko docenianą zaletę – wymaga stosunkowo niewiele energii. Wbrew pozorom nie ma tu sprzeczności – wprawdzie opory związane z tarciem są duże, ale zmniejsza je odpowiedni kształt kadłuba, a równocześnie okręt płynąc nie tworzy wielkiej fali, której zbudowanie pochłania znaczącą część energii zużywanej przez dowolną jednostkę nawodną. Efekt – współczesne okręty osiągają bez większych problemów prędkości rzędu 30 węzłów, czyli ponad 50 kilometrów na godzinę, a niektóre potrafią przekroczyć 40 węzłów – oczywiście w zanurzeniu, na powierzchni są wyraźnie wolniejsze.

Zostały jeszcze dwie rzeczy, istotne dla każdego podwodniaka torpedy i hydrofony. Na początku drugiej wojny światowej torpeda była głupią metalową rurą, potrafiącą płynąć prosto przed siebie. No, powiedzmy że potrafiła wejść na właściwy kurs i go utrzymywać, co wcale nie było banalnym osiągnięciem, ale trafiała w cel wyłącznie wtedy, kiedy jej prosta jak strzelił droga przecinała się w jakimś punkcie z drogą celu. Trafienie bynajmniej nie było łatwe. Sytuacja zaczęła się zmieniać, kiedy głowice torped wyposażono w coraz bardziej zmyślne układy hydrofonów, pozwalające na śledzenie dźwięków wydawanych przez cel. Nie muszę chyba dodawać, że udało się poprawić również wszystkie inne parametry torped – zasięg wzrósł przynajmniej dziesięciokrotnie, prędkość może nie aż tak znacznie, ale też kilkakrotnie.

Teraz hydrofony. Od czasów drugiej wojny światowej ich czułość wzrosła tak, że obecnie w sprzyjających warunkach umożliwiają usłyszenie obcych jednostek z odległości ponad stu kilometrów. To plus szerokie możliwości obróbki zbieranych w czasie płynięcia danych (w tłumaczeniu na polski: użycie komputerów) pozwala na śledzenie wszystkiego, co się dzieje dookoła z dużą dokładnością, bez konieczności używania peryskopu, który w czasie drugiej wojny światowej był praktycznie nieodłącznym atrybutem każdego ataku torpedowego. Współczesne okręty na ogół korzystają nie tylko z hydrofonów umieszczonych na kadłubie, choć te są podstawowe, ale również z kilkuset dodatkowych, umieszczonych na ciągniętej za kadłubem linie.

Wszystkie te zmiany spowodowały, że nie sposób porównywać ze sobą okrętów klasycznych (II WŚ) i atomowych (współczesnych), jakimi dane jest nam od czasu do czasu pływać po morzach i oceanach. Wprawdzie współczesne okręty klasyczne wyposażane są w te same typy torped i w zbliżone hydrofony do okrętów atomowych, jednak ze względu na napęd ciągle związane są z powierzchnią i raz na jakiś czas muszą wypłynąć.

Jak więc wyglądała taktyka walki wtedy, a jak wygląda dziś? Po pierwsze, kiedyś okręt podwodny musiał czekać aż ofiara sama do niego podpłynie (a więc musiał się ustawić na jej trasie, zazwyczaj podpływając tam na powierzchni), współczesny może ją gonić. Po drugie, kiedyś torpedą strzelało się wyłącznie z blis-J<a, dzisiaj jest to broń do użycia z dystansu. Po trzecie wreszcie, kiedyś nurkowało się od czasu do czasu, dziś dla odmiany okręt podwodny wynurza się wyłącznie wtedy, gdy kapitan chce popływać na nartach wodnych.

Pomińmy sytuacje nietypowe, kiedy mamy do wykonania jakiś bardzo precyzyjnie określone zadanie. Trwa patrol, mamy zatopić wszystko co się da, co robimy? Klasyczny okręt płynie sobie przez cały czas po powierzchni, doładowując akumulatory, sprężając powietrze i wietrząc pomieszczenia załogi. Gdy zostanie dostrzeżony obcy okręt kapitan podejmuje decyzję – uda się wyjść na pozycję do strzału, czy nie – i w jaki sposób. Czasem można spróbować dać całą naprzód i wychodząc z założenia że w najbliższych godzinach kurs celu nie ulegnie zmianie podpłynąć w miejsce, z którego może się udać oddać celny strzał. Czasem można dać nurka od razu i czekać lub podpłynąć kawałek korzystając z silnika elektrycznego, czasem wreszcie trzeba sobie odpuścić i spokojnie pływać dalej, czekając na lepszą okazję. Jeśli uda się wyjść na pozycję do strzału (odpowiednio krótki dystans, jako że do ruchomego celu torpeda dalej niż półtora kilometra praktycznie nigdy nie trafia), należy ocenić dokładną odległość (peryskop), szybkość i kurs celu, zaprogramować torpedę i strzelić – czasem jedną, lepiej kilkoma, wysyłanymi w wachlarzu, żeby zwiększyć szanse trafienia. Jeśli cel nie jest uzbrojony i niewielki, można wypłynąć na powierzchnię i rozprawić się z nim za pomocą działa, umocowanego na pokładzie.

Okręt atomowy płynie cały czas pod wodą. Sonarzyści wykrywają cel i na podstawie wydawanych przez niego dźwięków identyfikują go, po jakimś czasie i przepły-nięcu przez okręt przynajmniej kilkuset metrów lokalizują cel (jak? banalnie – odrobina geometrii,’ podstawą lokalizacji jest zmiana namiaru), jeśli jest on w zasięgu torped – należy je zaprogramować i wystrzelić, albo podpłynąć – oczywiście pod wodą – w miejsce, z którego będzie je można wystrzelić. Biorąc pod uwagę prędkości rozwijane przez okręty atomowe, taki pościg ma olbrzymie szanse powodzenia. Wystrzelone torpedy są przez jakiś czas na druciku, więc można nimi od biedy sterować – zmienić miejsce, w które płyną albo nakazać im aktywne poszukiwanie celu. Czasem można też skorzystać z rakiet, które wystrzelimy spod wody i które dolecą do celu zanim się ktoś obejrzy.

Tak z grubsza wygląda atak, na wojnie jednak zazwyczaj oprócz atakowania trzeba się jeszcze bronić. Okręt podwodny broni się przede wszystkim tym, że go nie widać – niestety, jak się umie w odpowiednim miejscu przyłożyć ucho, taki okręt słychać. Okręt jest tym cichszy, im mniej się na jego pokładzie dzieje i im wolniej płynie (okręty klasyczne mają tu dużą przewagę, jako że atomowe do niedawna musiały mieć na pokładzie przynajmniej jedną bez przerwy działającą pompę, wymuszającą obieg chłodziwa w reaktorze). Poza zwolnieniem (nie zawsze przydatnym, czasem -choć rzadko – lepiej zwiewać gdzie pieprz rośnie) i wyciszeniem załogi dodatkową pomoc można otrzymać od samej natury – w wodzie często występują tak zwane termokliny, w których spotykają się woda cieplejsza i chłodniejsza. W termoklinie temperatura potrafi się zmienić o kilkanaście stopni na przestrzeni jednego metra – od takiej warstwy dźwięk się odbija jak światło od szyby, dzięki czemu płynący pod nią okręt jest praktycznie nie do wykrycia. Odpowiednio wykorzystując termokliny (czasem może ich być kilka) i szybko manewrując może się udać zmylić przeciwnika i zniknąć, zanim zdąży nam zrobić krzywdę. Trzeba jednak pamiętać o dwóch rzeczach – po pierwsze, okręt płynący pod ter-mokliną sam też nie słyszy, co się dzieje po drugiej stronie, po drugie działanie naszych hydrofonów jest tym lepsze, im mniej dźwięków produkujemy sami – czyli im wolniej płyniemy.

Co jednak zrobić, gdy już zostaliśmy namierzeni i przeciwnik szykuje dla nas jakiś wybuchowy prezent? Jeśli jest to torpeda klasyczna, nie ma problemu – wystarczy ostro przyspieszyć albo zmienić kurs, by się z nią nie zderzyć. W przypadku bomb głębinowych (obecnie praktycznie nie stosowanych) robią nam one tym więcej szkód, im bliżej wybuchają (wcale nie muszą wybuchnąć przy samym kadłubie, fala ciśnienia wywołanego eksplozją jest groźna nawet w odległości kilkunastu/kilkudziesięciu metrów). Skoro tak, trzeba przed nimi uciekać – po pierwsze zygzakując, po drugie – zmieniając głębokość, jako że zapalniki bomb głębinowych przed ich wrzuceniem do wody ustawia się na głębokość na której przewiduje się obecność okrętu podwodnego. Z tym zmienianiem głębokości sprawa jest o tyle skomplikowana, że zazwyczaj wiąże się ze stratami sprężonego powietrza, zużywanego do balastowania okrętu. Cóż, nie ma nic za darmo.

Najgorzej sytuacja wygląda, gdy goni nas inteligentna torpeda na miarę końca dwudziestego wieku – szybka, zwrotna, z własnym systemem echolokacji. Wtedy jest kiepsko, ale: po pierwsze – taka torpeda nie jest nieskończenie zwrotna, przy dużej szybkości jaką rozwija ma dość duży promień skrętu i można jej uciec w bok ostro skręcając, po drugie -torpeda taka ma wprawdzie zasięg duży, ale jednak ograniczony, jeśli więc jest odpowiednio daleko i kieruje się w naszą stronę można przed nią uciekać aż skończy się jej paliwo i wreszcie po trzecie – można ją spróbować zrobić w balona wystrzeliwując różne przeszkadzajki. Takie przeszka-dzajki albo wydają dźwięki udające okręt podwodny i usiłują ściągnąć torpedę w swoim kierunku, albo po prostu tworzą zasłonę z baniek powietrza, w której dźwięki ulegają rozproszeniu, przez co torpeda ma zgubić cel. Najskuteczniejsze jest zazwyczaj użycie kilku metod naraz – a już najlepiej jest coś wystrzelić, wpłynąć pod (lub nad) termoklinę i zmienić kurs, nie od rzeczy też jest w takich sytuacjach z głupia frant wyłączyć silniki, a przynajmniej zmniejszyć ich moc do takiego poziomu, przy którym poruszamy się bezszelestnie jak Winnetou w trampkach na palcach po betonie. Jeśli w ten sposób nie uda się uciec – znaczy, że trafiliśmy na lepszego fachowca.

To mniej więcej tyle, ile miałem zamiar napisać – choć w żadnym wypadku podane tu wiadomości nie wyczerpują tematu. Warto jednak o tym wszystkim wiedzieć, zanim następnym razem staniecie na mostku Seawolfa, Los Angeles, czy choćby wysłużonego Balao…

Naczelny

<- Uniwersytet Gracza 50 Uniwersytet Gracza 52 ->

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*